W związku z ostatnimi wydarzeniami, gdzie policja z Radzynia Podlaskiego zabezpieczyła “niemal 2 tysiące porcji dilerskich marihuany” u 37-letniego mężczyzny, warto przyjrzeć się sprawie z perspektywy botanicznej oraz prawnej, omawiając faktyczny potencjał psychoaktywny i zagrożenie, jakie stanowiły znalezione liście konopi.
Na stronie radzyn-podlaski.policja.gov.pl czytamy:
Czy worek liści konopi to 2000 działek dilerskich?
Po pierwsze, liście konopi indyjskich (Cannabis sativa), zwłaszcza te wyżej położone na roślinie, rzeczywiście zawierają THC, jednak jego zawartość jest znikoma w porównaniu do kwiatostanów, gdzie koncentracja tej substancji jest najwyższa. Jest to różnica porównywalna z zawartością alkoholu w bezalkoholowym piwie a wódce – technicznie obie mogą zawierać alkohol, jednak skutki ich spożycia będą zupełnie inne.
Warto także rozważyć aspekt prawny – ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii nie rozróżnia konopi w kategorii “liście” i “kwiatostany”, koncentrując się na ogólnej zawartości THC w przeliczeniu na całą masę produktu. Dlatego też, mimo iż z punktu widzenia botaniki i farmakologii znaczenie psychoaktywne liści jest marginalne, prawo nie oddaje tej subtelnego różnicy.
Zaskakujące może się więc wydawać, że tak wielkie ilości “marihuany” zostały określone mianem “działek dilerskich”. Przytoczenie tej historii nie ma na celu podważenia pracy organów ścigania, które z zaangażowaniem i oddaniem wykonują swoje obowiązki, ale raczej zwrócenie uwagi na pewną dysproporcję w kwalifikacji znalezionych substancji i rzeczywistej szkodliwości dla społeczeństwa.
Na zakończenie, kontekst tej sytuacji wymaga refleksji nad aktualnymi przepisami i ich adekwatnością do rzeczywistego zagrożenia, które mają za zadanie minimalizować je. Może to być impulsem do szerokiej, merytorycznej dyskusji na temat przyszłości przepisów narkotykowych i ich wpływu na społeczeństwo, gdzie priorytetem jest zdrowie publiczne i realna profilaktyka, zamiast windowania statystyk policyjnych.